Zaczęło się w sumie 25 października, gdy pod wieczór zaczęłam odczuwać skurcze. Pojechałam do szpitala, gdzie na oddziale położna przyjmując mnie stwierdziła, że nie widzi po mnie, żeby mnie coś bolało. No ale jak już jestem 5 dni po terminie to mogę zostać… Nieważne było, że ledwo stałam na nogach. Pobierając mi krew do badań albo wkłuwając wenflon narobiono mi siniaków i popękały mi żyłki. Ordynator podczas badania stwierdził, że jest lekkie rozwarcie, ale bez szału, i że skurcze zanikają. Dlatego rano podadzą mi oksytocynę, bo jest już po terminie.
Porodówka
Na salę porodowa trafiłam o 2:00 w nocy, bo skurcze się nasilały i zaczęłam lekko krwawić z powodu rozszerzającej się szyjki. Podłączono mnie pod KTG i kazano tak leżeć do 6:00 rano. I jednocześnie czekać na dawkę oksytocyny. Do 6:00 rano myślałam, że na prawdę nie dam rady. Ledwo znalazłam w sobie siłę, żeby wstać, pójść się wykąpać, zanim to wszystko się zaczęło. Gdy mój partner zobaczył mnie o 7:00 rano, jak miałam już podłączoną kroplówkę, powiedział, że wyglądam, jakby ktoś mnie przeciągnął przez korytarz.
Absolutnie nie czułam, żebym miała siłę rodzić, a po kroplówce skurcze były tak silne, że miałam wrażenie, iż zgina mnie w pół. Najgorsze było to, że moim zdaniem położne powinny się ze sobą zgadzać. Podczas gdy u mnie było ich 3 i każda mówiła co innego. Jedna badała i mówiła, że mam 6 cm rozwarcia. Przychodziła druga i mówiła, że rozwarcie jest 5-cio centymetrowe. Podczas, gdy trzecia położna twierdziła, że to 7 cm.
Gdy nadeszły skurcze parte i już mały miał wyjść, nacięto mnie. Mimo to popękałam dosłownie w pajęczynkę. Na domiar złego, lekarz, który mnie zszywał, nie zastosował znieczulenia. Ból był masakryczny. Czułam się, jakbym jeszcze rodziła.