Nie znam nikogo, kto by lubił szpitale. No może lekarze, pielęgniarki, położne i inne osoby zawodowo związane z tą instytucją mają inaczej. „Zwykli” ludzie raczej omijają szpital szerokim łukiem. Są w życiu jednak sytuacje, kiedy szpitala „ominąć” się nie da. Np. poród (w większości przypadków) wiąże się nieodzownie z wizytą w szpitalnym przybytku.
W związku z trzema porodami trzy razy przyszło mi „odwiedzić” oławski szpital. Dziś chcę Wam trochę opowiedzieć, jak wyglądały te moje wizyty. W pierwszej części opowiem o oddziale patologii ciąży, a w kolejnym wpisie skupię się na oddziale noworodkowym.
Oławski szpital stronę internetową ma, ale niestety dowiedzieć się z niej czegokolwiek jest niezwykle trudno. Strona, od nie wiem kiedy, jest w budowie. I informacje na niej zawarte są po prostu znikome.
Oddział Ginekologiczno – Położniczy z Pododdziałem Patologii Ciąży
Pobyt nr 1
Na oddziale patologii ciąży przyszło mi przebywać dwa razy. Za pierwszym razem trafiłam tam w momencie, gdy odeszły mi wody w 37-mym tygodniu ciąży z Anielką. W związku z brakiem jakiejkolwiek akcji porodowej położono mnie właśnie na patologii i czekano aż zacznie się dziać.
Nic mi nie wytłumaczono. Ja zielona, niedoświadczona, przerażona, bo mi wody odeszły. Pierwsza ciąża, wszystko jest nowością. Wiadomo. Zrozumienia wśród personelu raczej nie znalazłam. Gdy zapytałam, czy mogę wstać, czy mam leżeć, Pani doktor z rozbawieniem mi odpowiedziała, że przecież mogę normalnie chodzić. Mówią, że nie ma głupich pytań. Wtedy jednak poczułam, że takie zadałam. Zawstydzona wolałałam o więcej nie pytać. Od tej wizyty minęły 4 lata. Wrażenia? Lepiej o nic nie pytaj. A najlepiej udawaj, że Cię nie ma.
Pobyt nr 2
W ciąży z najmłodszym maluchem trafiłam na oddział po upadku. Pierwszy śnieg, ślisko i poślizgnęłam się na własnym podwórku przewracając na brzuch. Całe szczęście bokiem. Strachu się jednak najadłam co nie miara i za radą położnej środowiskowej zgłosiłam się na oddział.
Na dzień dobry mnie „poinformowano”, że maluch w brzuchu ma jak w poduszkach i na pewno nic mu nie jest. I kto mnie w ogóle natchnął, żeby tu przyjeżdżać. Nie ma przecież po co panikować. Położna po konsultacji z lekarzem zaproponowała, że może mnie przyjąć na własne żądanie, najwyżej po 2-3 dniach wyjdziemy. Zgodziłam sie, tym bardziej że byłam w 40-tym tygodniu ciąży i już wszystko wzbudzało powoli mój lęk.
Przyjmująca mnie położna złagodniała dopiero w momencie, gdy przypadkowo na izbie przyjęć pojawiła się moja znajoma położna (dzięki Ci KarmiOlka! 😘), zamieniła parę słów, przytuliła zapłakaną matkę. Potem w trakcie wywiadu „wyszło na jaw”, że po pierwszym cięciu cesarskim urodziłam siłami natury i zamierzam próbować po raz kolejny. Położna wylała swoją złość, że teraz to wszystkie kobiety chciałyby tylko cc, żadnym się już próbować nawet nie chce sn. A jak widać, da się. Nie skomentowałam. Wyszłam z założenia, że pani ma gorszy dzień.
Lekarze
Po przyjęciu czekało mnie „zakwaterowanie” i badanie. Znając lekarzy, którzy pracują na oddziale:
- Dr Robert Owerkowicz
- Dr Artur Madanowski
- Dr Monika Wilczyńska
- Dr Urszula Studzińska-Kalota
- Dr Bogusława Zamkotowicz-Lewandowska
- Dr Elżbieta Reszka
modliłam się, żeby nie trafić na którąś z ostatnich wymienionych. Dr Zamkotowicz przyjmowała mnie na oddział, gdy odeszły mi wody przy Anielce. Była niemiła, niedelikatna i kiepsko ją wspominam. Niestety tym razem też nie miałam szczęścia – badała mnie dr Reszka. Tekst dnia: „A pani jakaś taka zestresowana.” Nie, skądże znowu… Badanie, jak możecie się domyślać, bolesne. Po tej pani doktor nie można było oczekiwać nic innego. Naprawdę nie da się tego badania przeprowadzić delikatnie? Co by kobieta nie dostawała dreszczy ze strachu przed każdym badaniem? Usg zrobił już dr Madanowski. Uspokoił, że z dzieckiem wszystko w porządku. Dzidziuś ponad 4 kg i 4 cm rozwarcia. Zostaliśmy na oddziale, jak już wiecie z poprzedniego wpisu, z nadzieją na rychły poród.
Kilka dni później, gdy już czułam, że skurcze nie ustają, modliłam się znów, żeby dotrwać do „zmiany warty”. Akurat na nocnym dyżurze była dr Reszka. Udało mi się z tymi skurczami przespać noc, a w trakcie porannego badania okazało się, że mam niespełna 7cm rozwarcie. Badanie tym razem przeprowadziła dr Zamkotowicz. Bolało jak skurczybyk, w trakcie chyba zaczęłam ryczeć (sorry, wypieram z pamięci) i na pewno głośno prosiłam, żeby już skończyła.
Na porodówce towarzyszyła mi głównie położna, dr Zamkotowicz pojawiła się dopiero, gdy trzeba było włączyć oksytocynę. Przebiła pęcherz i zszyła mnie po porodzie. Szyła długo. Przetrwałam. I przeszczęśliwa jestem, że po tym już nikt mnie więcej nie dotykał.
Po cesarskim cięciu musiałam po tygodniu zgłosić się na ściągnięcie szwów. Szłam tam przerażona jak nie pamiętam kiedy. Do dziś uważam to za cud, że ze strachu nie uciekłam spod gabinetu. Bałam się bólu. Nie bolało. I trwało chyba sekundę. W ogóle nie poczułam, a gdy zapytałam dr Wilczyńską, czy to już, chyba rozpłakałam się z ulgi.
Podsumowując
Najsympatyczniejsze na oddziale patologii ciąży są panie salowe. Porozmawiają, zapytają o starsze dzieci, pochwalą się swoimi wnukami. Czasem miałam wrażenie, że jakby trzeba było, to by i przytuliły. 😉 Zdarzały się sympatyczniejsze panie położne, ale raczej odnosiło się wrażenie – nie pytaj, nie zaczepiaj, „nie mam dla Ciebie kobieto czasu” . Z lekarzy najsympatyczniejsza była dr Wilczyńska, choć opinie ma różne, i dr Owerkowicz, który bez problemu odpowiadał na pytania. Nie miało się przynajmniej wrażenia, że jesteś proch marny, bez prawa głosu. Choć o doktorze Madanowskim mam bardzo dobre zdanie, tym razem niewiele miałam z nim styczności.
Oddział ten i atmosfera tam panująca są raczej przygnębiające. Nie idź, jeśli nie musisz. 😉
Jednakże muszę przyznać, że te kilka dni spokoju i, mimo wszystko, poczucia bezpieczeństwa, na oddziale przydało mi się. Nabrałam sił, wyspałam się (chyba po raz pierwszy i ostatni w tej ciąży), co także pomogło mi przy porodzie. Czyli jak to w życiu – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
P. S.
Jedna z Was (dzięki Klaudia! 😁) przypomniała mi o ważnej rzeczy: JEDZENIE! Mimo, że panuje ogólnie tendencja do narzekania na wyżywienie w szpitalach, to ja raczej poczytuję je sobie na plus. Wiadomo, że to nie hotel ani restauracja. Ale jednak jedzenia ogólnie było na tyle, że można było się najeść. Dla mnie jedynie ciężka była długa przerwa między kolacją (godzina 17.00), a śniadaniem (ok godziny 9.00?). Może jakość śniadań czy kolacji nie powala (kawioru nie dostaniecie! 😉), to obiady były spore, choć bywały jałowe. Ale może to z uwagi na „lekką dietę”? 🤔
Ja najlepiej wspominam zupę mleczną z lanymi kluskami. Miałyście swoich faworytów? 😁
Będąc teraz na oddziale patologii noworodka na Brochowie (wpis niedługo) doceniam łazienki, które są na oddziałach patologii ciąży i noworodków w Oławie. Mimo wszystko, naprawdę nie są takie małe i jakiś czas temu poznały słowo remont. Ja wiem, że mogłoby być lepiej. Ale tragedii też nie ma… Nie jest to SPA, ale też nie PRL.
Gdy zaczęłam myśleć o ciąży przerażało mnie to że miałabym rodzić w tym szpitalu w Oławie. Potem po wypadku wylądowałam na oddziale chirurgii,to był koszmar. Nie mogłam chodzić,a niestety panie salowe wymagały bym opróżniała sama basen albo chodziła do toalety. Nie wiedziałam też kto ma prowadzić moja ciążę, w Oławie jestem od niedawna ,nie znam poloznych środowiskowych…. Niestety uniknę wizyty na oddziale położniczym bo okazało się że nie mogę mieć dzieci.
Dziwię Ci się, że z takim spokojem to wszystko opisujesz, i to właściwie jeszcze na świeżo…
Współczuję doświadczeń! Wiesz, daleka naprawdę jestem od tzw. „hejtu” i wylewania żali. Uważam jednak, że o pewnych rzeczach trzeba po prostu mówić głośno. Nie krzyczeć, ale jednak mówić i nie godzić się na to, żeby nadal się działy. Może gdy wystarczająco dużo i głośno będzie się rozmawiało, to w końcu kiedyś przyjdą zmiany…?
Hej, wiesz co dziwi mnie tylko, że po takich doświadczeniach z tym szpitalem zdecydowałas się kolejny raz tam rodzić…. czy to dlatego, że jest blisko?
Było kilka powodów. 1. Bo blisko i mąż lub ktoś z rodziny może w każdej chwili choćby na moment podejść. 2. Zawsze staram się wychodzić z założenia, że wszyscy jesteśmy ludźmi. Może ktoś miał po prost gorszy dzień? 3. Oława to szpital „kameralny”, obawiałam się wrocławskiej „masówki”. 4. Jednak już znałam tyle o ile oddziały i wiedziałam czego się spodziewać. To mimo wszystko dawało jakieś poczucie bezpieczeństwa.
Tez mam kiepskie doświadczenia z patologia w Oławie. W sierpniu, w 38 tygodniu ciazy gdy na dworze panowaly najgorsze upaly, bardzo zle sie poczulam, do tego jakby slabe ruchy dziecka. Do swojego lekarza nie mialam możliwości sie dostac, wiec pojechalam na IP. Polozna zdziwiona stwierdzila, ze nie wie co ma ze mna zrobic skoro nie rodze, bo przeciez na izbie przyjec nie badaja, szpital nie jest miejscem do przychodzenia sobie na darmowe ktg, a jak sie zle czuje, to moglam sie polozyc w domu i „powtarzac sobie, ze wszystko jest dobrze” (!). Siedzialam wiec na korytarzu i czekalam.az ktos sie mna zainteresuje. Ostatecznie z wielka łaska zrobili mi ktg narzekajac, ze od rana same przyjęcia i nie maja czasu zajmowac sie każdym, kto sie zle poczuje…
Niestety w tej samej ciazy trafilam na patologie tydzien po terminie, klimaty byly podobne, a zwienczeniem pobytu na oddziale bylo to, ze poloozna miala pretensje do mnie, ze nie zrobiono mi lewatywy w dzien planowanego wywolania porodu. Stwierdziła, ze w takim razie „musze sobie radzic bez”.
Jesli chodzi o lekarzy to przy 2 ciazy dr Zamkotowicz mnie milo zaskoczyla – byla dosc delikatna przy badaniach i sympatyczna. Na porodowce zajmowal mna poczatkowo dr Madanowski – w sumie tez nie mam zastrzezen, oprocz tego, ze przy pierwszej probie wywolania porodu strasznie mu sie spieszylo, zeby mnie odeslac powrotem na oddzial i tak tez zrobił. Przy drugim podejsciu bardzo podtrzymywal mnie na duchu. Porod odbierala i szyla dr Wilczynska i ją wspominam bardzo dobrze.
Dobrze, że mimo wszystko masz też pewne dobre doświadczenia z oddziału.