Customize Consent Preferences

We use cookies to help you navigate efficiently and perform certain functions. You will find detailed information about all cookies under each consent category below.

The cookies that are categorized as "Necessary" are stored on your browser as they are essential for enabling the basic functionalities of the site. ... 

Always Active

Necessary cookies are required to enable the basic features of this site, such as providing secure log-in or adjusting your consent preferences. These cookies do not store any personally identifiable data.

No cookies to display.

Functional cookies help perform certain functionalities like sharing the content of the website on social media platforms, collecting feedback, and other third-party features.

No cookies to display.

Analytical cookies are used to understand how visitors interact with the website. These cookies help provide information on metrics such as the number of visitors, bounce rate, traffic source, etc.

No cookies to display.

Performance cookies are used to understand and analyze the key performance indexes of the website which helps in delivering a better user experience for the visitors.

No cookies to display.

Advertisement cookies are used to provide visitors with customized advertisements based on the pages you visited previously and to analyze the effectiveness of the ad campaigns.

No cookies to display.

Byłam w piątej ciąży. Byłam. Poroniłam.

To miał być zwyczajny dzień. I pewnie tak by było, gdyby nie ten test ciążowy, który – nie pytany o zdanie – pokazał dwie kreski. Pomyślałam: Jasna cholera! Serio?! Po czterech udanych „projektach dziecięcych” i osiągnięciu pełni rodzinnego zamieszania, w tamtej chwili stwierdziliśmy z mężem, że coś chyba poszło nie tak. Było niedowierzanie, było przeklinanie, były myśli w stylu: jak ja sobie do cholery poradzę z piątką?!

 

Przetrwałam cztery ciąże. Hmm. W sumie nie miałam nic przeciwko ciąży. No dobra, końcówki ciąży bywają trudne. Ale generalnie nawet lubiłam być w ciąży. Porody? Spoko, można powiedzieć, że wyrobiłam się w temacie i w sumie zaczęłam powoli znów mieć wizję porodu domowego. Może tym razem się w końcu uda? – Myślałam. Przebrnęłam już 4 razy przez zmieniające się ciało, wyzwania emocjonalne, a nawet przez połóg, chociaż przyznam szczerze – ten był dla mnie największą przeszkodą, bo każdy po kolei przechodziłam ciężko. W głowie jawiła mi się cała lista obaw: trzeba będzie wymienić auto, zrezygnować z wielu planów, znowu poprzesuwać w czasie realizację jakichś marzeń i celów. No i jak my się w domu pomieścimy?! Nigdy nie planowaliśmy TAKIEJ rodziny. Miałam przecież plany, które w końcu zaczynały się realizować – Warsztatownia zaczęła działać, planowałam poświęcić fundacji w przyszłym roku więcej czasu, a ja cieszyłam się wizją coraz większej samodzielności naszych dzieci.

a to zonk...
a to zonk…

No dobra. Damy radę.

Ale co miałabym niby zrobić? Już kiedyś się zastanawiałam nad takimi ewentualnościami i nie wiem, czy potrafiłabym świadomie i z zimną krwią zadecydować o zakończeniu (terminacji) ciąży. Nie wiem, czy potrafiłabym potem żyć z myślą o tym nienarodzonym dziecku. Dlatego od razu odrzuciłam tą opcję.

Miałam też myśli, że przecież to dopiero początek. Co prawda nigdy do tej pory nie poroniłam, nie miałam jakichś większych problemów w ciąży. Standardowe dolegliwości. Jako doula jednak czytałam sporo nie tylko o ciążach i porodach, ale także o poronieniach. Bo wbrew wszystkiemu, poronienia zdarzają się częściej niż by się mogło komukolwiek zdawać. W którejś ciąży byłam z którymś z moich starszych dzieci na wizycie u pediatry. Wtedy chyba pierwszy raz ktoś zwrócił mi uwagę, że „aaaa, to 7 tydzień ciąży? A to jeszcze nie wiadomo w takim razie, czy to nie jakaś ciąża pozamaciczna.” Byłam wtedy w takim szoku, że pojęcia nie miałam, co odpowiedzieć pani doktor. Wtedy zmilczałam. A teraz ta myśl do mnie wróciła…

Zaczęłam powoli oswajać się z myślą, że w przyszłym roku nie będzie żadnych wakacji – będzie poród, teoretycznie w połowie czerwca. No idealnie, żeby miał kto zająć się dziećmi podczas przerwy wakacyjnej. Powiedzmy, że zaczęłam nawet przeglądać w głowie potencjalne imiona. Taaaak. Wiem. 5-6 tydzień, a ja już miałam jakiś wstępny plan na najbliższy rok.

Gdy lekarz potwierdził, że jest zarodek, że jest pęcherzyk i że wrócimy za dwa tygodnie sprawdzić, czy serce bije, byłam już spokojna. Pogodzona z wizją naszej ponownie powiększającej się rodziny.

A następnego dnia… wszystko się znowu zmieniło.

A gdy się pogodziłam z nowym scenariuszem życia…

Ciało zareagowało. W nocy, gdy wstawałam z Marcysią na siku, zauważyłam u siebie plamienie. Założyłam wkładkę. Po doświadczeniu zielonych wód z ostatniego porodu chciałam mieć… kontrolę? Sama nie wiem.

to ja tu na chwilkę zostanę
to ja tu na chwilkę zostanę

Rano ogarnęłam dzieci, rozwiozłam ich do placówek. Odwołałam poranną jogę w Warsztatowni, bo bolał mnie brzuch i średnio się czułam. W którymś momencie zaczęłam już ewidentnie krwawić. Czułam ból, jak przy menstruacji, ale wiedziałam, że to nie to. I przyszedł czas, gdy moje ciało zadecydowało za mnie. Ponownie. I tak szybko, jak ta ciąża się zaczęła, tak samo szybko się skończyła. Moje ciało zrobiło to, co musiało. Na 90% poroniłaś, tak powiedziała moja położna. Bo nie pojechałam do szpitala – nie czułam takiej potrzeby. Zadzwoniłam do zaprzyjaźnionej położnej i opowiedziałam, co się dzieje. I w tamtej chwili poczułam chyba jeszcze większy ciężar niż na wieść o ciąży – pomieszanie smutku, żalu, ale też ulgi, i przede wszystkim winy.

z termoforem zostanę
z termoforem zostanę

Czy to normalne? Czy dobrze myślę? Może za lekko podchodziłam do tej ciąży? Może powinnam była jednak zrezygnować z tamtego wyjścia w góry z dziewczynami i z mocniejszej praktyki jogi?

To co teraz?

Gdzie teraz jestem? Półtorej tygodnia później miałam wizytę u ginekologa, na której potwierdziło się, że „macica jest pusta”. W dniu wizyty nie było już we mnie łez. Wylałam je tamtego dnia. W międzyczasie pozwalałam sobie myśleć o przyszłości, ale jednocześnie nadal mam to delikatne poczucie pustki. Wiem, że za jakąś chwilę życie wróci na swoje tory, będę miała czas na realizację planów – kursy, fundacja, wyjazdy na narty, górskie wycieczki, rozwój Warsztatowni. Ale pamiętam też, że choćby przez chwilę byłam matką piątego dziecka.

Życie z czwórką dzieci nauczyło mnie, że jestem silna. Mimo depresji. Przerobiłam już różne sytuacje. Nie mam też problemu z myśleniem, czy mówieniem o biologii tak, jak ona działa – życie, ciało, procesy, to wszystko jest częścią naszego istnienia. Wiem, że życie to nie bajka. Teraz też mogłam pozwolić sobie nawet na chwilę „technicznego” podejścia do sprawy – bez szoku czy wstrząsu. Teraz już jestem pewna, wiem, co trzymałam w pewnym momencie w rękach. To była część mnie.

Kocham moje dzieci i kochałabym także to dziecko. Byłoby ciężko, ale jak dalibyśmy radę. W tej chwili mogę chyba jedynie podziękować za to doświadczenie i przygotować się na to, co przyniesie kolejny dzień.

P.S.

A jeśli spodobał Ci się dzisiejszy wpis lub któryś z poprzednich, może już nie raz skorzystałaś z tego, co u mnie znalazłaś, możesz postawić mi symboliczną kawę. 🙂 Każda kawa to bezcenna dla mnie wskazówka, że to, co tu piszę, przydaje się innym. A każde słowo uznania i choćby symboliczne „dziękuję” uskrzydla jak nie wiem co. 🙂

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wspieraj nas za darmo