To miał być zwyczajny dzień. I pewnie tak by było, gdyby nie ten test ciążowy, który – nie pytany o zdanie – pokazał dwie kreski. Pomyślałam: Jasna cholera! Serio?! Po czterech udanych „projektach dziecięcych” i osiągnięciu pełni rodzinnego zamieszania, w tamtej chwili stwierdziliśmy z mężem, że coś chyba poszło nie tak. Było niedowierzanie, było przeklinanie, były myśli w stylu: jak ja sobie do cholery poradzę z piątką?!
Przetrwałam cztery ciąże. Hmm. W sumie nie miałam nic przeciwko ciąży. No dobra, końcówki ciąży bywają trudne. Ale generalnie nawet lubiłam być w ciąży. Porody? Spoko, można powiedzieć, że wyrobiłam się w temacie i w sumie zaczęłam powoli znów mieć wizję porodu domowego. Może tym razem się w końcu uda? – Myślałam. Przebrnęłam już 4 razy przez zmieniające się ciało, wyzwania emocjonalne, a nawet przez połóg, chociaż przyznam szczerze – ten był dla mnie największą przeszkodą, bo każdy po kolei przechodziłam ciężko. W głowie jawiła mi się cała lista obaw: trzeba będzie wymienić auto, zrezygnować z wielu planów, znowu poprzesuwać w czasie realizację jakichś marzeń i celów. No i jak my się w domu pomieścimy?! Nigdy nie planowaliśmy TAKIEJ rodziny. Miałam przecież plany, które w końcu zaczynały się realizować – Warsztatownia zaczęła działać, planowałam poświęcić fundacji w przyszłym roku więcej czasu, a ja cieszyłam się wizją coraz większej samodzielności naszych dzieci.
No dobra. Damy radę.
Ale co miałabym niby zrobić? Już kiedyś się zastanawiałam nad takimi ewentualnościami i nie wiem, czy potrafiłabym świadomie i z zimną krwią zadecydować o zakończeniu (terminacji) ciąży. Nie wiem, czy potrafiłabym potem żyć z myślą o tym nienarodzonym dziecku. Dlatego od razu odrzuciłam tą opcję.
Miałam też myśli, że przecież to dopiero początek. Co prawda nigdy do tej pory nie poroniłam, nie miałam jakichś większych problemów w ciąży. Standardowe dolegliwości. Jako doula jednak czytałam sporo nie tylko o ciążach i porodach, ale także o poronieniach. Bo wbrew wszystkiemu, poronienia zdarzają się częściej niż by się mogło komukolwiek zdawać. W którejś ciąży byłam z którymś z moich starszych dzieci na wizycie u pediatry. Wtedy chyba pierwszy raz ktoś zwrócił mi uwagę, że „aaaa, to 7 tydzień ciąży? A to jeszcze nie wiadomo w takim razie, czy to nie jakaś ciąża pozamaciczna.” Byłam wtedy w takim szoku, że pojęcia nie miałam, co odpowiedzieć pani doktor. Wtedy zmilczałam. A teraz ta myśl do mnie wróciła…
Zaczęłam powoli oswajać się z myślą, że w przyszłym roku nie będzie żadnych wakacji – będzie poród, teoretycznie w połowie czerwca. No idealnie, żeby miał kto zająć się dziećmi podczas przerwy wakacyjnej. Powiedzmy, że zaczęłam nawet przeglądać w głowie potencjalne imiona. Taaaak. Wiem. 5-6 tydzień, a ja już miałam jakiś wstępny plan na najbliższy rok.
Gdy lekarz potwierdził, że jest zarodek, że jest pęcherzyk i że wrócimy za dwa tygodnie sprawdzić, czy serce bije, byłam już spokojna. Pogodzona z wizją naszej ponownie powiększającej się rodziny.
A następnego dnia… wszystko się znowu zmieniło.
A gdy się pogodziłam z nowym scenariuszem życia…
Ciało zareagowało. W nocy, gdy wstawałam z Marcysią na siku, zauważyłam u siebie plamienie. Założyłam wkładkę. Po doświadczeniu zielonych wód z ostatniego porodu chciałam mieć… kontrolę? Sama nie wiem.
Rano ogarnęłam dzieci, rozwiozłam ich do placówek. Odwołałam poranną jogę w Warsztatowni, bo bolał mnie brzuch i średnio się czułam. W którymś momencie zaczęłam już ewidentnie krwawić. Czułam ból, jak przy menstruacji, ale wiedziałam, że to nie to. I przyszedł czas, gdy moje ciało zadecydowało za mnie. Ponownie. I tak szybko, jak ta ciąża się zaczęła, tak samo szybko się skończyła. Moje ciało zrobiło to, co musiało. Na 90% poroniłaś, tak powiedziała moja położna. Bo nie pojechałam do szpitala – nie czułam takiej potrzeby. Zadzwoniłam do zaprzyjaźnionej położnej i opowiedziałam, co się dzieje. I w tamtej chwili poczułam chyba jeszcze większy ciężar niż na wieść o ciąży – pomieszanie smutku, żalu, ale też ulgi, i przede wszystkim winy.
Czy to normalne? Czy dobrze myślę? Może za lekko podchodziłam do tej ciąży? Może powinnam była jednak zrezygnować z tamtego wyjścia w góry z dziewczynami i z mocniejszej praktyki jogi?
To co teraz?
Gdzie teraz jestem? Półtorej tygodnia później miałam wizytę u ginekologa, na której potwierdziło się, że „macica jest pusta”. W dniu wizyty nie było już we mnie łez. Wylałam je tamtego dnia. W międzyczasie pozwalałam sobie myśleć o przyszłości, ale jednocześnie nadal mam to delikatne poczucie pustki. Wiem, że za jakąś chwilę życie wróci na swoje tory, będę miała czas na realizację planów – kursy, fundacja, wyjazdy na narty, górskie wycieczki, rozwój Warsztatowni. Ale pamiętam też, że choćby przez chwilę byłam matką piątego dziecka.
Życie z czwórką dzieci nauczyło mnie, że jestem silna. Mimo depresji. Przerobiłam już różne sytuacje. Nie mam też problemu z myśleniem, czy mówieniem o biologii tak, jak ona działa – życie, ciało, procesy, to wszystko jest częścią naszego istnienia. Wiem, że życie to nie bajka. Teraz też mogłam pozwolić sobie nawet na chwilę „technicznego” podejścia do sprawy – bez szoku czy wstrząsu. Teraz już jestem pewna, wiem, co trzymałam w pewnym momencie w rękach. To była część mnie.
Kocham moje dzieci i kochałabym także to dziecko. Byłoby ciężko, ale jak dalibyśmy radę. W tej chwili mogę chyba jedynie podziękować za to doświadczenie i przygotować się na to, co przyniesie kolejny dzień.
P.S.
A jeśli spodobał Ci się dzisiejszy wpis lub któryś z poprzednich, może już nie raz skorzystałaś z tego, co u mnie znalazłaś, możesz postawić mi symboliczną kawę. 🙂 Każda kawa to bezcenna dla mnie wskazówka, że to, co tu piszę, przydaje się innym. A każde słowo uznania i choćby symboliczne „dziękuję” uskrzydla jak nie wiem co. 🙂