Mama – osoba, która zaplanuje, zorganizuje życie całej rodziny. Zrobi listę zakupów, potem zakupy. Pranie, sprzątanie, gotowanie. Ogarnie dzieci, wymyśli zabawy, ma głowę pełną pomysłów i inspiracji (takie modne słowo). A jak już się wyurlopuje (macierzyńsko), to w końcu wróci do pracy. Nie krzyczy, nie denerwuje się. Oaza spokoju. Taa… A teraz wróćmy na ziemię.
Ostatnio coraz częściej się zastanawiam, co ze mną jest nie tak? Uwielbiam planować, organizować. Kocham moje kalendarze, ten papierowy, cudny, wymarzony. I ten od „wujka gugla” też lubię. Więc czemu znów mi nie wyszło?!
W internetach wszystkie te mamy takie szczęśliwe, dzieci czyściutkie, pachnące (wierzę na słowo) i niepłaczące. Mama wymalowana (w pełnym makijażu), modnie ubrana, najczęściej szczupła i zawsze uśmiechnięta.
No i frustruję się, bo…:
1. Znów zasnęłam z dziećmi…
No zasnęłam no… Zgasiłam światło, położyłam się. Antka przytuliłam, Anielce dałam paluszek (u nas wersja zamiast rączki). No i zamknęłam oczy. Tylko na chwilkę. Jakoś dziwnie ta chwilka znów przeciągnęła się do północy. Czyli do momentu, w którym Miłosz upomniał się o swoją „porcję” mamy.
2. I znowu odłożyłam na jutro.
No zaplanowałam pięknie. Naprawdę. Co prawda bez naklejek, obrazków, nie na kolorowo. Ale jednak plan był MEGA. Nie przewidziałam, że maluch odmówi spania w domu. Albo nie. Owszem, pośpi. Ale nie wiem, czy drzemki po pół godziny, częściowo przy piersi można nazwać spaniem? Jakoś nie udało mi się w trakcie tych drzemek ogarnąć mojego MEGA planu. I odłożyłam na jutro. Po raz chyba setny.
3. Mój trzyletni plan wziął w łeb.
Znacie te pytania z rozmów o pracę: „gdzie widzi się Pani za trzy lata?”. Ja znam. 🙂 I jakieś dwa lata temu rzeczywiście po raz pierwszy od dawna poczułam, że to jest to! To jest to, gdzie chcę się widzieć za 2-3 lata. No i mijają te 2-3 lata. Nie mogę wiedzieć, że wyszło jeden wielki klops, czyli nic. Ale jednak nie jest to to, do czego rzeczywiście dążyłam. A taki fajny plan był.
4. Chciałam poczytać. Dzieciom. Nie poczytałam.
Sama uwielbiam czytać. No kocham i życia sobie bez książek nie wyobrażam. No nie i koniec. Bez telefonu bym się obeszła (choć ostatnio telefon to moja „praca”), ale bez książek ni hu hu. I marzy mi się, żeby moje dzieci też kochały książki. Nie muszą aż tak jak ja, ale żeby choć troszeczkę zarazić ich tą miłością. Aby potrafiły odnaleźć w nich czasem ukojenie, inny świat, do którego mogą uciec i znaleźć swoje miejsce. Plan jest, żeby czytać codziennie. Choć parę chwil przed spaniem. Gdy przychodzi co do czego, bywa, że nie mam siły i jedyne, o czym marzę, to żeby jak najszybciej zasnęli, bo ja muszę jeszcze coś posprzątać, ugotować, napisać, nauczyć się, przygotować na zajęcia. A czasem po prostu usiąść i pogapić się na męża.
5. Zaczęłam krzyczeć. Nie tylko wewnątrz.
Często ktoś mnie pyta, jak ja daję radę. A no różnie. Czasami krzyczę. Głośno, w środku. A gdy przychodzi TEN moment, krzyczę też na zewnątrz. Jeszcze głośniej. Z bezsilności, złości, gniewu, żalu. Bo znowu coś po kimś zbieram, zmywam, wycieram, podnoszę, zanoszę. Albo kolejny katar lub inny gil sprawił, że nie napisałam, nie wyszłam, nie umyłam się, odwołałam spotkanie, wizytę u lekarza (swojego), o fryzjerze to już w ogóle nie wspomnę. Bywa, że odpowiedzialność za tych trzech małych ludzi, ich zdrowie, życie, wychowanie przytłacza mnie bardziej niż cokolwiek innego w moim życiu. I krzyczę. Nie, nie jestem z tego dumna.
6. Pozwoliłam oglądać tablet. Nie tylko przepisowe pół godziny.
„Moje dzieci do podstawówki nie będą oglądały tabletu!” Ta jasne, tere fere. Nie wiem, jak ludzie to robią. Nawet mojemu mężowi jakoś to lepiej wychodzi niż mi. Poległam. No poległam tu całkowicie. Mimo, że staram się pilnować i wydzielać czas na tablet, to czasem widzę go jako jedyne koło ratunkowe. Jedyne, która pozwala mi we względnym spokoju dokończyć obiad albo po prostu przetrwać. Bez np. ciągłego ratowania Miłosza przed Antkiem, który chce na nim np. jeździć jak na koniku (przecież na Anielce może, to czemu na Miłoszu niby nie?).
7. Nie ugotowałam obiadu. Jemy pierogi. Kupne.
Ja nie wiem, co ja bym zrobiła bez pierogów albo kopytek. Te dwa gotowe dania nie raz uratowały mi tyłek. Tak, mam do siebie ogromne pretensje, że jemy monotematycznie. Kuchnia nigdy nie była moim królestwem, nie czuję się w niej jak ryba w wodzie. I nie odczuwam euforii podczas stania nastu godzin w tym pomieszczeniu wśród zapachów różnych, mieszając, przyprawiając i sprzątając. Wolę odkurzyć. No nie wiem czemu, ale uwielbiam.
8. Pranie się piętrzy. To brudne i to czyste.
Przy pięciu osobach w domu, tym trójce dzieci, ilość ciuchów jest po prostu przerażająca. Gdzie nie pójdę, tam jakieś ciuchy. Mam wrażenie, że jeszcze trochę i mnie zasypią ze wszystkich stron. Wiem, że powinnam ogarniać je na bieżąco, bo im dłużej czekam, to tym większe te góry. Bo to już nie jedna. No i co z tego, że wiem.
Ledwo wejdę do garderoby, tfu… Ledwo uchylę drzwi i momentalnie włącza mi się w głowie „UCIEKAJ!”. I idę odkurzać.
9. Nie poćwiczyłam. Drugiej Chody ze mnie nie będzie.
Jeny… Takie aspiracje miałam. No TA-KIE! Np. takie, że wracając do pracy po trzeciej ciąży będę wyglądała lepiej niż przed tą pierwszą. Koń by się uśmiał. Znacie to? Teraz jestem na etapie, że jak Miłosz pójdzie do żłobka, to mam jeszcze dwa miesiące. Trzy treningi w tygodniu i będę osa. Zakład? 😉
10. Spacer z maluchem? Za krótki.
Chociaż z drugiej strony, dobrze, że w ogóle jakiś był.
P.S.
Gdy jednak mijam mamy na ulicy, mimo że niejedna się uśmiechnie, czasem nawet zagada, to jednak jakieś takie często słabe te uśmiechy. Mówiąc słabe, mam na myśli zmęczone. Zdarza się, że obserwuję kroki mam na spacerze. I nie zawsze są one takie super żwawe i dziarskie. Raczej spokojne. Znowu zmęczone? I nie. Nie cieszę się czyimś nieszczęściem. Absolutnie nie. Tylko gdzieś pocieszam się w duchu, że to jednak nie ja jedyna. Nie tylko ja po raz enty zasnęłam w ciuchach, nie zmyłam na noc makijażu, dałam dziecku jogurt zamiast super ekstra kanapki (żeby szybciej), itd itp.
I nie. Nie chwalę się, ani nie szczycę tym, że nie jestem idealna. Chciałabym być. Ale jednak jestem tylko człowiekiem. I jak to człowiek mam po prostu prawo być zmęczona.
My Mamy jesteśmy dziwnie skonstruowanymi istotami. Jednocześnie silne i słabe. Ogarnięte i roztrzepane. Rozdarte. Wymagamy od siebie więcej niż od innych. Mamy ogarniać za siebie i za innych. I frustracja gotowa. A gdyby tak odpuścić? Choć na jedną krótką chwilę?
Chyba świat się nie zawali.
A może?
To o mnie! O mnie!