Mówią, że szczęście się mnoży, gdy się je dzieli.
Początki
Rok 2019 i informacja o ciąży bliźniaczej. W rodzinie nigdy nie było takiego przypadku. Ochrzaniłam lekarza, że ma popsute USG i na pewno się pomylił. Nie pomylił. Dwa pęcherze i ja uznająca się na niezbyt dobrą matkę. Syna traktuję jak ziomka, od maleńkości jak dorosłą osobę, nie zabraniam, podchodzę mechanicznie, mówię jak do dorosłego (pewnie dlatego jest taka gaduła i ma cwane odpowiedzi na wszystko). W tym czasie byłam w ferworze walki z własną firmą. Nie cierpię, gdy mi się mówi co i jak mam robić, a oni mi tu mówią, że będę musiała się oszczędzać, bo przy bliźniakach nigdy nic nie wiadomo. Nie było takiej opcji. Pracowałam cały czas, nosiłam zakupy, zajmowałam się synem, jeździłam do klientek. Odpadłam w 8 miesiącu. Ciężar zrobił swoje. We Wrocławiu dopiero 6 lekarz przyjął mój przypadek. Nie mogłam znaleźć nikogo z racjonalnymi terminami, kto by poprowadził ciążę mnogą (pierwszy lekarz, który ją stwierdził, odmówił).
Rok 2020. Moja lekarka to lekka panikara. Dokładna kobieta i z wiedzą, ale trzęsła się nad ciążą bardziej niż ja. O wiele bardziej. Pomimo, że było praktycznie wszystko ok.
Na początku lutego pojechaliśmy na badanie. Usłyszałam, że jeden z bliźniaków na nierówny zapis i możliwe, że występuje tachykardia. Lekarka kazała od razu jechać do szpitala. Była godzina 21:00. Ja miałam jeszcze plany na wieczór i na kolejny dzień. Pojechaliśmy do domu i zaczęłam się pakować. O 23:00 stwierdziłam, że poczekam do jutra. Że rano zawieziemy Oliwiera do babci i wtedy do szpitala na Borowską.
Oddział patologii ciąży
Tak też zrobiliśmy (zaliczając po drodze jeszcze kawę). Dojechałam na 13:00. Przyjęli mnie od razu na porodówce. Podłączyli pod KTG i kazali leżeć. I leżałam tak dobę. Z serduszkami było wszystko ok. Następnego dnia zabrali mnie na patologię ciąży. Nie rozumiałam dlaczego. Nie chcieli wypuścić ze szpitala. Mówili, że ciężko się do nich dostać, a jeszcze trudniej wydostać. Chciałam wyjść na żądanie, ale przytrzymali mnie po USG. Nagle okazało się, że jak zawsze różnica masy między bliźniakami wynosiła 9-12%, tak nagle było to 34 %. Byłam przerażona i nie rozumiałam, skąd się to wzięło. Zaczęli mówić coś o złym łożysku, i że mam zostać, bo mogą rozwiązać ciążę w każdej chwili. Ta „chwila” trwała dwa tygodnie. Za przeproszeniem myślałam, że szlag mnie trafi. Nie mogłam doprosić się kolejnego USG. Zrobili je po 8 dniach od tamtego felernego. I co? I okazało, że wszystko jest ok, i że nie ma takiej różnicy wcale. Myślałam, że ich tam rozszarpię. Zmarnowałam 8 dni, które mogłam spędzić z synem, a nie w szpitalu.
Przy każdym obchodzie podawali inną datę cięcia. Wariowałam. Miał być 10 potem 13, 14 lutego. Kolejny to 16 lutego. W końcu zdecydowali się na 18.02. Liczyli jakoś dziwnie tygodnie. Co chwilę inaczej. Suma sumarum wg kalendarza w dniu 18.02 byłam w 38+0 tygodniu ciąży, wg ordynatora w 37+2, tymczasem po porodzie dzieciaki zostały zakwalifikowane jako wcześniaki 36+6. Ja nie wiem, kto ma z matematyką problemy.
Porodówka
W każdym razie niech będzie. 18.02 cesarka na 6:00 rano. Pech chciał, że w nocy przyjęli dziewczynę „z ulicy” i mój zabieg rozpoczął się po 8:00. Długo czekałam siedząc na łóżku do cięcia aż wszyscy się zbiorą. Sala mnie przerażała. Mnóstwo aparatury, przeszklone szafy… Jak w horrorze… I łóżko szerokości na pół osoby.
Po 8:00 zaczęli się schodzić. Do mnie jednej było chyba z 20 osób. Dwóch lekarzy do cięcia, 3 panie anestezjolog, jedna od krwi pępowinowej, dwóch pediatrów czy neonatologów, jacyś ludzie do robienia notatek i dwie położne, plus ktoś jeszcze się przewijał, ale zza kotary mało widziałam. Podali mi znieczulenie, które zadziałało w mgnieniu oka. Nie czułam nic. Wiem, że im odpływałam i wstrzykiwali mi jakieś substancje, aby mnie zatrzymać. Widziałam głowy lekarzy nade mną, mówili coś do siebie, strzelali miny, ale nie wiem co i jak dokładnie. Jedna z min mnie jednak zaniepokoiła i zapytałam, czy wszystko ok. Patrzyłam w oczy anestezjolog siedzącej z boku. Powiedziałam, że przepraszam, ale dobrze jej patrzy z tych oczu, a muszę mieć punkt zaczepu. Pokazali mi po chwili pierwsze dziecko. Tak na szybko znad kotary i zabrali. Drugiego nie pokazali. Miałam wrażenie, że coś się z nim szarpią, aby wyjąć. Nagle zapanowała cisza. Chciałam rozluźnić sytuację i zapytałam, czy jak już tam grzebią, to czy nie mogą mnie podwiązać od razu, co by szaleć można było bez obawy. Pośmiali się i jeden z lekarzy sobie poszedł. Okazało się, że już po wszystkim i zaczęto mnie szyć… Jak szyć, jak ja nie słyszę płaczu?! Zapytałam babeczkę, której patrzyłam w oczy, czy może sprawdzić, czy wszystko ok. Poszła i powiedziała, że jak najbardziej. Wtedy zaczęłam słyszeć płacz. Myślałam, że to jedno, a to oboje się już darli. Usłyszałam, że oboje mają po 10 pkt. Lekarka mnie szyła. Rozmawiałam z nią o jej bardzo równo, jak od linijki wykonanym makijażu. Przynieśli mi dzieci i przyłożyli z obu stron do twarzy. Stali z nimi tak z 2-3 minuty. Po policzkach leciały mi łzy.
Nagle wszyscy się rozpłynęli. Na sali zostały 4 kobiety, które mnie, kolosa (w ciąży przytyłam 30 kg), miały przerzucić na łóżko obok. Trochę dziwne, że nie żaden facet. Wywieźli mnie na wózku…na intensywną pozabiegową… Widziałam tylko lampy na suficie. Umieścili na sali i lekko podnieśli oparcie. Pojawił się mój P. Powiedział, że widział dzieci, że wszystko ok, że się popłakał z emocji, że mnie kocha, i że musi iść, bo tutaj nie wolno sobie tak siedzieć.
Oddział noworodkowy
Starałam się zasnąć, ale adrenalina robiła swoje. Zapobiegawczo już podawali mi dożylnie leki przeciwbólowe. Ketonal i morfinę. Znieczulenie zaczęło puszczać. Odzyskałam czucie gdzieś po 6 godzinach. W międzyczasie przynosili mi dzieci na karmienie (mój organizm rozpoczął laktacje jeszcze przed porodem, więc nie było problemu). Przesympatyczna położna odcewnikowała mnie na leżąco (nic nie czułam) i pomogła usiąść, a następnie wstać. Spokojna, opanowana, nie pospieszała mnie. P. przyjechał wieczorem, aby pomóc mi się umyć.
Następnego dnia było straszne zamieszanie. Na intensywnej było nas 10. Nie było miejsc na poporodowej, aby nas przenosić, a w kolejce po zabiegach już kolejne dziewczyny czekały nie miejsca. Nie wyrabiali z wypisami, przenoszeniem z oddziału na oddział, a już kolejne cięcia planowane robili.
Na poporodowej miałam dzieci ciągle obok siebie. Dostałam pokój dwuosobowy. Co chwilę wołali na badania, czy to mnie, czy dzieci. Lekarki i położne były bardzo sympatyczne. Był dostęp do fizjoterapeutki, która rano przychodziła pokazywać ćwiczenia, pani psycholog, do której można było się udać z problemem (kobiety są teraz słabe psychicznie bardzo, negatywnie zmanipulowane przez społeczeństwo).
Wypisali nas po 2,5 doby. Dzieci z lekką żółtaczką, ale pod obserwacją.
Metryczka
Kto: Oktawian i Laura
Kiedy: 18.02.2020 r.
Waga: 3200g, 52cm i 2800, 46 cm
Gdzie: Uniwersytecki Szpital Kliniczny. Klinika Ginekologii i Położnictwa (Wrocław, Borowska 213)
P.S.
Jeśli chciałabyś podzielić się swoją historią i rodziłaś w jednym z pobliskich szpitali (Oława, Oleśnica, Brzeg, Strzelin , Wrocław), odezwij się mailowo (smartasy.olawa@gmail.com) lub przez fanpage FB @smartasy.olawa.