A gdyby tak urodzić w domu?
Bo każda historia jest na wagę złota.
Od chwili, gdy dowiedziałam się o drugiej ciąży, moje myśli zaczęły krążyć wokół porodu. Po nieprzyjemnych doświadczeniach 10-cio tygodniowego pobytu na oddziale patologii ciąży z pierwszym dzieckiem (ze względu na skracanie się szyjki), myśl, że miałabym znowu tam trafić, powodowała u mnie dużą niechęć i zwyczajnie strach. Z drugiej strony ze względu na błyskawiczny pierwszy poród bardzo bałam się, że do tego szpitala nie zdążę i zacznę rodzić gdzieś w aucie albo w kolejce na izbie przyjęć… Dlatego też zaczęłam zgłębiać temat fizjologii porodu czytając literaturę i fora tematyczne.
Myśl o porodzie domowym pojawiła się już na samym początku, jednak równie szybko musiała zostać wymazana z głowy ze względu na pojawiające się problemy ze skracaniem się szyjki oraz cukrzycę ciążową. Postanowiłam wybrać więc szpital, który zapewni mi komfort rodzenia w wybranej przeze mnie pozycji wertykalnej, również w fazie parcia, aby tym razem uniknąć nacięcia. Zdecydowałam się na polecany pobliski szpital, który to zapewnia oraz dodatkowo na opiekę wybranej położnej.
Początki
Jak się okazało synek miał jednak swoje plany…
Tuż po ukończeniu 37 tygodnia, we wtorek, zaczęłam się obawiać, czy nie sączą mi się wody płodowe. Tydzień wcześniej miałam ściągnięty pessar i zaczęłam odczuwać już coraz większy nacisk. Zauważyłam też odchodzenie czopu śluzowego. Mając na uwadze szybką akcję porodową przy pierwszym dziecku postanowiłam nie czekać, tylko sprawdzić to w szpitalu. W drodze powiadomiłam położną, która akurat miała jeszcze dyżur.
„Porodówka” cz. 1
A w szpitalu… Miałam wrażenie, że wszystko się dzieje jakoś obok mnie. Bolesne badanie i szybka diagnoza: „Pęcherz płodowy zachowany, ale ma pani 8 cm rozwarcia. Pani zaraz urodzi, idziemy na porodówkę”. Przeszliśmy z mężem do pięknej sali do porodu rodzinnego. Badanie KTG nie wykazywało żadnych skurczy. Kolejne bolesne badanie wewnętrzne położnej, po którym powiedziałam, żeby mi nie przebijała pęcherza płodowego. Tym samym pojawiły się pytania o to, czego się boję. Przecież zaraz bym urodziła.
Chodziłam, spacerowałam i nic się nie działo. Poza stresem, który narastał. A co jeśli do rana nie urodzę? Indukcja? Oksytocyna? Usłyszałam, że „w takim stanie” nikt mnie nie przekaże na salę przedporodową, bo bym tam na łóżku urodziła. Położna też mnie nie zostawi, „bo by ucierpiała na tym jej reputacja”. A ja czułam, że to nie jest nasz czas, że to nie może tak wyglądać. Że nie chcę niczego na siłę przyspieszać, przecież to dopiero 37 tygodni. Mąż też czuł się nieswojo, nie podobała mu się presja czasu, którą oboje odczuwaliśmy. Niby rodzinnie, ale mało intymnie. Szpital niby nastawiony na naturalne porody, a miałam wrażenie, że chcą mnie mieć jak najszybciej z głowy, bagatelizując ryzyka związane z niepotrzebną indukcją porodu.
Po 4 godzinach stresów postanowiłam rozliczyć się z położną za poświęcony czas i wypisałam się na żądanie. I tak usłyszałam opinie personelu o moim braku odpowiedzialności i o tym, że nie zdążę wrócić do domu i urodzę w lesie.
W międzyczasie
Będąc w szpitalu kontaktowałam się też z moją położną środowiskową. Jako, że mieszka bardzo blisko mnie, zapewniła, że w razie czego przyjedzie do nas przyjąć poród. Poprosiłam ją o przyjazd jeszcze tego samego wieczoru. Stres po pobycie w szpitalu nie odpuszczał i ciężko było mi rozpoznać sygnały ze swojego ciała. Położna po badaniu stwierdziła, że rozwarcie wcale nie jest takie duże, jak określili w szpitalu. Dziecko jeszcze nie jest nisko i nie wygląda na to, abym zaraz miała urodzić. Położna wróciła więc do domu, a my próbowaliśmy uspokoić nerwy.
Dwa dni później miałam wizytę u swojego ginekologa. Wyniki badań dawały mi zielone światło na planowy poród domowy. Po tych kilku godzinach spędzonych w szpitalu nie wyobrażałam sobie powrotu do niego. Mijały kolejne dni, a ja wciąż w dwupaku spędzałam czas w domu ze swoją rodziną. W niedzielę mąż z synem pojechali do rodziców na obiad, a ja mogłam skupić się na sobie i prasowaniu ubranek. Ze słuchawkami na uszach tańczyłam po całym mieszkaniu. Zwykle tego nie robię, ale tym razem nie mogłam przestać, czując jakby moje ciało dzięki temu szykowało się do porodu. Może to się wydawać śmieszne, ale jakaś myśl kołatała mi się w głowie, że urodzę we wtorek.
Poniedziałek mijał podobnie, gdy syn był w przedszkolu, mogłam ogarnąć ostatnie pranie i prasowanie. Mąż od dłuższego już czasu pracował zdalnie w domu, więc czułam się bezpiecznie.
„Porodówka” cz. 2
Wieczorem, gdy syn zasnął, poszłam skorzystać z toalety, a tam… Usłyszałam charakterystyczne pyknięcie i poczułam płynące delikatnie wody płodowe. Godzina 22:15. Chwila ekscytacji i telefon do położnej. Dopiero, co wróciła z porodu domowego, więc zapowiadały się jej kolejne intensywne godziny. Mimo wszystko przyjechała do nas kilka minut później. Badanie wewnętrzne, dziecko bardzo nisko, skurczy brak.
Te zaczęły się dopiero jakąś godzinę później. W międzyczasie przyjemne, przygaszone światło, cicha muzyka i taniec z mężem. Skurcze intensywne, coraz częstsze, ale radziłam sobie z nimi dzięki oddechom. Choć nie ukrywam, pojawiły się myśli-pytania o to, w jaki sposób mogłabym się z tego wymiksować, żeby jednak nie rodzić. 😉
Tuż przed północą rozpoczęła się faza parcia. Chwilę przed tym starszy syn rozbudził się ze snu i mąż wziął go na ręce. Był więc świadkiem narodzin swojego młodszego brata. Urodziła się główka, a chwilę później przy kolejnym skurczu synek urodził się na ręce położnej. Usłyszałam jego pierwszy krzyk 5 min po północy, a więc już we wtorek, o którym myślałam od kilku dni. Mój mały skarb był już po drugiej stronie brzucha, a ja czułam w sobie spełnienie i wewnętrzną siłę. Położyłam się na kanapie i tuliłam mojego synka, który leżał sobie na moim brzuchu. Jego główka pięknie pachniała olejkiem kokosowym, którym nasmarowała mnie położna, aby ochronić (z sukcesem) moje krocze. Obok nas starszy synek uradowany nocną niespodzianką.
Później urodziłam łożysko. Po ustaniu tętnienia, po jakichś 2 godzinach od porodu, mąż przeciął pępowinę. Położna dokończyła swoją pracę, a ja mogłam wziąć prysznic w swojej łazience i później spędzić czas w swoim łóżku, tuląc i karmiąc małego synka.
Po porodzie jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Zarówno trudny pobyt w szpitalu w pierwszej ciąży i poród bez udziału męża, a także stresujący pobyt na porodówce tym razem. Wszystko razem doprowadziło do tego, że mogłam przeżyć najwspanialszy poród drugiego syna w domu.
Metryczka
Kto: Albert
Kiedy: 26.11.2019, godz. 00:05,
Waga: 3355 g, 54 cm
Gdzie: poród domowy
P.S.
Jeśli chciałabyś podzielić się swoją historią i rodziłaś w jednym z wyżej wymienionych szpitali, odezwij się mailowo (smartasy.olawa@gmail.com) lub przez fanpage FB @smartasy.olawa.