„Być razem” Jespera Juula to kolejna pozycja tego autora w naszej domowej biblioteczce. Byłam jej bardzo ciekawa i czekałam z niecierpliwością na paczkę. Czy było warto?
Kiedyś ktoś mi powiedział, że miłość nigdy nie jest taka sama, ewoluuje. Ewoluuje wraz z tzw. stażem związku. Chyba nie uwierzyłam albo nie przywiązałam do tego większej wagi. Po latach to zdanie mi się przypomniało i stwierdziłam z prawdziwym zdziwieniem, że rzeczywiście, nasza miłość się zmieniła. Zmieniłam się ja, zmienił się mój, wtedy jeszcze, partner, potem narzeczony. Zauważyłam też, że każda większa zmiana w naszym życiu przynosi również zmiany w związku. Pewnie, że to żadne odkrycie na miarę XXI-go wieku. Ale chyba do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, żeby móc je zauważyć. 🙂
Pojawienie się każdego kolejnego dziecka to ogromna zmiana w życiu. W życiu naszym jako żony i męża, w życiu naszych starszych dzieci, czy też naszych rodzin. W tych chwilach skupiacie się głównie na nowo narodzonym maluszku i starszych dzieciach. Łatwo zapomnieć o sobie, o nas. Jednak, gdy zabraknie szczęśliwych rodziców, nie będzie również szczęśliwych dzieci.
Być razem
„Rodzina potrzebuje rodziców, którzy potrafią zadbać o siebie” wieści podtytuł na pierwszej stronie książki. I to chyba najważniejsze przesłanie tej książki.
Książki podzielona jest na cztery części, które skupiają się wokół:
- szczęścia rodzinnego,
- rozwoju dzięki trudnościom,
- intuicyjnej więzi z dzieckiem
- oraz rozstania traktowanego jako mniejsze zło.
Ta książka nie jest wykładem. Jest zbudowana na zasadzie dialogu. Spotykamy się w niej z zapisanymi rozmowami autora z różnymi parami, z którymi przyszło mu pracować. Po każdej rozmowie następuje podsumowanie, rada dla pary oraz wskazówki dla nas, czytelników.
Po co mi ta książka?
„Być razem” zaczęłam czytać, gdy byłam jeszcze w ciąży z Miłoszem. I odłożyłam ją na jakiś czas, bo stwierdziłam, że no wszystko ładnie pięknie, ale ja to przecież wiem. I chwilowo tego nie potrzebuję. Wróciłam do niej w momencie, gdy Miłosz był już na świecie, a my czuliśmy się totalnie przeciążeni.
Miłosz, mimo że nie jest „high need baby”, to jednak było przy nim, co robić. Urodził się zimą, Antek z Anielką chodzili do żłobka i przedszkola, i jak można się domyślić, znosili sporą ilość zarazków. Przeszliśmy tzw. szpital w domu, potem zapalenie płuc Miłosza ze szpitalnym turnusem. Antek, który nagle odkrył, że mama musi się teraz zajmować maluchem. Anielka, która też przecież chciała, żeby mama i jej poświęciła czas. Mama, która dochodziła do siebie po okresie ciąży, porodu, walcząca o dobre kp z maluchem, starająca się pogodzić czas dla każdego dziecka, poznać malucha, po prostu być. Tata, który starał się ogarniać dom, pomagać przy starszakach, ulżyć żonie w bólu, poradzić sobie z emocjami, nowymi obowiązkami. Można by tak chyba bez końca.
Do „Być razem” wróciłam w momencie, gdy miałam wrażenie, że jako mąż i żona mówimy „obok siebie”. Ciężko nam się było dogadać. Zawartość tej książki przypomniała mi, że muszę się zatrzymać albo cofnąć parę kroków. Jest nas dwoje dorosłych ludzi. Każde z nas było wychowywane inaczej. Mamy inne doświadczenia, targają nami różne emocje. I to jest ok. Najważniejsze, żebyśmy potrafili wypracować wspólnie drogę, którą chcemy pokazać naszym dzieciom. Nie zapominając przy tym o sobie. A jeśli chcę, żeby mąż się w jakikolwiek sposób zmienił, najpierw muszę zacząć od siebie. I nie. Nie jest mi łatwo. Ani trochę. Ale próbuję.
Jednym słowem
Jednym słowem – warto. Mimo, że na pewno nie wszystkie przedstawione sytuacje będą się do Was odnosić. Z każdego jednak rozdziału można wynieść coś dla siebie. To jest pierwsza przeczytana przez mnie książka dla par. Taka, która przypomina rodzicom, że oni także są ważni. Że to oni są filarami rodziny i od nich zależy, jak ta rodzina będzie wyglądać. Niemożliwym jest tworzenie szczęśliwej rodziny, jeśli rodzice nie zadbają o siebie. O siebie jako jednostkę i o siebie jako parę. To absolutnie nie jest łatwe. Nie, to jest trudne. Ale warto.