– Maaamooo, zapomniałaś! Słyszę to zdanie i czuję, jak powoli, ale konsekwentnie, coś mi się w środku gotuje. Nie wiem, co dokładnie – może cierpliwość? Może zdrowy rozsądek? A może po prostu resztki mojej wiary, że da się ogarnąć to życie w trybie dom-dzieci-praca-niezwariuj?
No bo halo. Ja zapomniałam? Ja?! Taaa… no może i tak. Ale czy na pewno tylko ja?
Znowu zapomniałam:
– podpisać zeszyt,
– dać zgodę,
– przeczytać regulamin wycieczki (trzy razy),
– kupić zieloną bluzkę na Zielony Dzień,
– oddać książkę, która od dwóch tygodni żyje własnym życiem pod kanapą,
– dostarczyć pudełko po butach (na projekt edukacyjny o Amazonii ).
I w takich chwilach dwie rzeczy przychodzą mi do głowy.

1. Czyja to właściwie jest szkoła?
Moja czy mojego dziecka? Bo coraz częściej mam wrażenie, że to ja powinnam chodzić na lekcje, ja pisać sprawdziany, ja pamiętać o wszystkim i wszystkich… i jeszcze z uśmiechem na twarzy, wiesz, bo przecież „dzieci chłoną emocje”. No chłoną. I najwyraźniej też chłoną przekonanie, że to mama ma pamiętać. O wszystkim.
2. A dziecko to ma tatę czy nie?
Bo jakimś cudem, kiedy coś zostało zapomniane, to mama. To mama nie przyniosła, nie doczytała, nie podpisała. Nie tata. No sorry, ale mamy XXI wiek. Współczesna rodzina, podział obowiązków, te sprawy. Kojarzysz? To dlaczego tylko jedno konto w Librusie świeci się na czerwono jak choinka?
A! Skoro już o Librusie mowa…
Ten cudowny, elektroniczny dziennik, dostępny 24/7. Można sobie kupić pakiecik (z powiadomieniami, że np. dziecko kichnęło w sali nr 12, a pani Basia to zauważyła). I tak oto – dziecko nie musi pamiętać już o niczym. Bo mama dostała powiadomienie, mama przeczytała wiadomość, mama wyciągnęła wnioski. Przy tym niejednokrotnie się zdarza, że rodzic (mama) wie o nowych ocenach szybciej niż dziecko (czyje to oceny?).
Tylko że…
w tym wszystkim dzieci uczą się stresu (bo testy, bo trójkąty, bo rekrutacje – „żeby się przyzwyczaiły”). I zastanawia mnie w tym, czy uczą się jednocześnie odpowiedzialności?
Bo odpowiedzialność, jak paczka z Allegro, zostaje dostarczona do rąk własnych – mamy. Czasem taty. Ale najczęściej: mamy.

A ja? Ja się uczę odpuszczania. Odpuszczania perfekcji, planów, bycia zawsze gotową i „ogarniętą”.
Bo tak naprawdę to najważniejsze jest, żebyśmy my – rodzice – nie zapomnieli o tym, co najważniejsze.
O uśmiechu. O obecności. O przytuleniu.
O tym, że nie musimy być doskonali, żeby nasze dzieci były szczęśliwe.
I tak sobie myślę… może czasem dobrze coś zapomnieć?
Zapomnieć i pozwolić dzieciom przejąć odpowiedzialność za ich własne życie. Być obok. Z nimi. Pamiętając, że nie przeżyjemy za nich ich życia. Jednocześnie żyjmy własnym.

P.S.
Jeśli ten wpis Cię rozbawił, poruszył albo sprawił, że poczułaś się mniej samotna w tym codziennym chaosie – możesz postawić mi choćby kawę. Każda kawa to bezcenna dla mnie wskazówka, że to, co tu piszę, przydaje się innym. A każde słowo uznania i to symboliczne „dziękuję” uskrzydla jak nie wiem co. 🙂