Z pamiętnika mamy, która miała mieć spokojny dzień

Plan na ten dzień wydawał się taki prosty. Miał być spokojny. A wyszedł dzień pełen kleju, Action, zawodów sportowych, jogi i wizyty u weterynarza. Kolejny dzień w biegu – jednak taki, który składa się na moje prawdziwe życie.

W głowie układałam go już od kilku dni:

  • 09:30 joga prenatalna w Warsztatowni,

  • zajęcia Rysunkowego Lata z Anetą (ja tylko trochę w tle),

  • 19:00 joga yin.

Ot, zwykły dzień. Taki w końcu spokojny, przewidywalny, poukładany piątek.
Taaa. Naiwna ja.

Bo w życiu mamy wielodzietnej (i właścicielki Warsztatowni, i instruktorki, i tak dalej…) plany są jak ten klej z Action – niby miał wystarczyć, a kończy się w najmniej odpowiednim momencie. Mówi się, że czas nie jest z gumy. A ja wciąż próbuję mój rozciągnąć, jak tylko mogę.

Zawody, które niby nie moje

Wrocław AWF
Wrocław AWF

Dzień przed wieczorem okazało się, że mój Antoni ma… zawody piłki ręcznej. Niby wiedziałam, że jakieś zawody są. Ale jakoś nie połączyłam kropek, że to dotyczy mojego syna. Byłam przekonana, że chodzi o jakieś starsze roczniki, więc nie zwracałam większej uwagi na komunikaty dotyczące tych zawodów. Wiedziałam, że po zawodach Antek jedzie na tygodniowy obóz i to do tego zamierzałam się zacząć szykować w tamten piątek.
No i nagle w środę wieczorem (albo w czwartek w ciągu dnia) okazało się, że Antek jednak na tych zawodach też dobrze by było, żeby się pojawił. Młody rzecz jasna wyraził ogromną chęć uczestnictwa i cóż było robić. Ogarnąć transport na rano i popołudnie: wyjazd o 7 rano z tatą, odbiór przeze mnie z Wrocławia o 13:15. Plan prosty – ale mój plan już się posypał.

Klejowe perypetie

Marcelinę odwiozłam z rana do przedszkola (o dziwo tym razem bez dram), joga prenatalna odbywa się zgodnie z planem (prawie każda joga jest niczym miód na moje rozedrgane nerwy i szamoczące się serce). Ale kiedy przyjeżdża Aneta na swoje zajęcia, okazuje się, że… moje dzieci zużyły cały klej. Bo przecież poprzedniego dnia robili gluty z kuzynkami.

Co by tu jeszcze...?
Co by tu jeszcze…?


No i co robię? Wsiadam w auto, jadę po klej. Naturalnie wracam nie tylko z klejem, ale i z koralikami do bransoletek (bo przecena), z brokatem (tyle nowych kolorów!), pojemniczkami na wszystko i nic, środkami czystości (no tak, domestos się skończył) i jeszcze pięcioma innymi niezbędnymi rzeczami. Typowa ja.

Kawa i koleżanka

W drodze do Oławy telefon od koleżanki: „Chodź na kawę”. Mogłabym powiedzieć, że nie dziś, zabiegana jestem, nie dam rady. Ale… Przypominam sobie w takich chwilach o tym, że kiedyś zdarzy się, że „następnego razu nie będzie”. Więc lecę. No bo jak nie teraz, to kiedy? Dawno się nie widziałyśmy, stęskniłam się. Obie jesteśmy zabiegane, nierzadko w rozjazdach. 
Kawa, kanapka – i znowu – do biegu, gotowi, start! Z młodszym synem ruszamy po starszego.

Action – powrót

Odbieramy Antoniego i… znowu Action, bo jednak pojemników rano wzięłam za mało. I znowu wracam z większą ilością rzeczy, niż planowałam. (Powiedzcie mi, czy ktoś kiedyś wyszedł z Action tylko z tym, po co przyszedł?)

Pies, weterynarz i kolejki

Jeszcze szybka konsultacja z Anetą odnośnie grafiku na wrzesień, dzieci nie pomagają, nagle mają tysiąc dwieście pytań, a o 16:30 jestem już u weterynarza z Luną, naszą kulejącą od dwóch tygodni suką. RTG, kolejki, przejazdy przez przejazdy kolejowe (kto mieszka w Oławie albo jeździ w tamtych rejonach, ten wie… ).

Kolejki, kolejki, kolejki...
Kolejki, kolejki, kolejki…

Finał dnia

Jak w końcu wracam z najstarszą (i z Luną) z Oławy, najmłodsza rzuca mi się do nóg. Miała dłuższą drzemkę, jest głodna, marudna. Starszy jęczy, że nudno. Yin się nie odbywa. Zamiast tego jest spacer.

Dobrej nocy...
Dobrej nocy…


Kończę dzień filmem z chłopakami. Jest 22:00, dzieci śpią, a ja myślę: może uda mi się jeszcze przeczytać kilka stron książki…?


Miał być spokojny, zwykły piątek. Miałam mieć czas na… no właśnie na wiele. 
A wyszedł… kolejny dzień w biegu.

I wiecie co? Może to jest właśnie moja definicja zwyczajności.
Taka, w której mieści się i joga, i Action (x3), zawody, klej, pies, kawa z koleżanką, marudzenie dzieci i moje wieczne „uff”.

Taki piątek, z którego – choć zmęczona – kładę się spać z poczuciem, że to jest moje życie. Moje, prawdziwe, bez lukru, cukru i orzeszków.

Podobne wpisy

Jeśli trafia do Ciebie to, co piszę, zostań tu na dłużej.
Znajdziesz tu trochę normalności, trochę ciepła i trochę śmiechu przez łzy.

To nie jest blog o idealnym macierzyństwie.
To jest blog o mnie. O mamie, która stara się, jak może. Po swojemu, każdego dnia.

Poniżej znajdziesz bezpośrednie linki do kilku poprzednich wpisów z cyklu #zpamiętnikamamy. Dobrej lektury! Ściskam.

Z pamiętnika mamy, która nie chce spełniać oczekiwań całego świata.

Z pamiętnika mamy, która miała dziś nie krzyczeć…

Z pamiętnika mamy, która znów się spóźniła

Z pamiętnika mamy, która znowu zapomniała

Z pamiętnika mamy, która nie chce być szoferem

Z pamiętnika mamy, która pogubiła się w zmęczeniu

Z pamiętnika mamy, która żyje tu i teraz… prawie zawsze

Z pamiętnika mamy, która… korzysta z pomocy psychoterapeutki

P.S.

Jeśli ten wpis Cię rozbawił, poruszył albo sprawił, że poczułaś się mniej samotna w tym codziennym chaosie – możesz postawić mi choćby kawę. Każda kawa to bezcenna dla mnie wskazówka, że to, co tu piszę, przydaje się innym. A każde słowo uznania i to symboliczne „dziękuję” uskrzydla jak nie wiem co. 🙂

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przewijanie do góry