Jako dziecko 1 września kojarzył mi się z ekscytacją. Pamiętam ten charakterystyczny miks emocji: trochę smutku po wakacjach, ale też ciekawość, radość, dreszczyk – bo znajomi, bo koledzy, koleżanki, bo będzie się coś działo. A ja chyba zawsze lubiłam, kiedy coś się dzieje. A dziś?
Dziś, jako mama, mogłabym spokojnie wkleić siebie w rolę bohaterki z mema: 1 września wypycham dzieci za drzwi i wołam „pa, pa!”, a oni: „Mamo, przecież rozpoczęcie roku dopiero za tydzień!”. A ja na to: „Idźcie, idźcie, zdążycie dojść”. 😅
Ale prawda jest bardziej złożona.
Czuję ulgę. Ogromną ulgę, że to nie ja muszę iść do szkoły. Nie zazdroszczę moim dzieciom.
Lubię moją wolność – nawet jeśli ograniczoną codziennością rodzinną i zobowiązaniami. Kocham moją swobodę decydowania – choć, nie ukrywam, budzi to nieraz niezadowolenie znajomych i dalszej rodziny, którzy uważają, że powinnam żyć bardziej „normalnie”. Tak jak wszyscy.

A jednak…
Gdy przekraczam próg szkoły w roli mamy… czuję zdenerwowaniе.
Bo czego tym razem będzie się ode mnie oczekiwać?
Czemu znów nie sprostam?
Bo wciąż boję się, że nie nadążę – że pogubię się w systemie.
I tak zaczynamy kolejny rok szkolny:
-
jedno dziecko w pierwszej klasie,
-
drugie w drugiej,
-
najstarsza w piątej,
-
najmłodsza – na szczęście – w przedszkolu.
Tam czuję się partnerem. W szkole – niestety, już nie.
Mam wrażenie, że wielu oczekuje ode mnie roli zarządcy.
Że będę logistykiem, kierowcą, kucharką, dietetyczką, psycholożką, doradcą edukacyjnym i strażniczką dyscypliny w jednym. Że będę 24/7 w trybie „Librus – online” i że zawsze będę wiedziała szybciej od własnego dziecka, co się wydarzyło w szkole, jaką dostało ocenę, ile punktów z zachowania i za co.
Męczy mnie ta ciągła linia frontu – niby partnerstwo, a jednak tak często bardziej kontrola.

Ale!
Jako mama jednak cieszę się też, że wakacje się skończyły.
Koniec lawirowania między dziećmi w domu i na kolejnych wyjazdach. Koniec przepakowywania walizek, wstawania i kładzenia się o różnych porach. Mogę w końcu swobodnie umówić się na spotkanie, wiedząc, że dzieci są w szkole (wiadomo, że biorę pod uwagę ewentualne katary, itd.). Mogę nareszcie przez kilka godzin skupić się na pracy – pisaniu projektu, tworzeniu grafik, przygotowywaniu zajęć – podczas gdy w domu panuje CISZA. Nikt nie kłóci się za ścianą. Nikt nie woła co chwilę: „mamo, jeść!”.
I właśnie z tym wszystkim jeszcze niedawno wchodziłam w nowy rok szkolny.
Z ulgą, że to nie ja siedzę w ławce.
Z lękiem, że czekają nas kolejne „sprawdziany z życia” – i to nie tylko dzieci.
Z nadzieją, że mimo wszystko znajdę w tym chaosie trochę przestrzeni dla siebie.
Bo choć rok szkolny to zawsze wyzwanie – to jednak również moja codzienność.
A z codzienności lubię robić historię.

Podobne wpisy
Jeśli trafia do Ciebie to, co piszę, zostań tu na dłużej.
Znajdziesz tu trochę normalności, trochę ciepła i trochę śmiechu przez łzy.
To nie jest blog o idealnym macierzyństwie.
To jest blog o mnie. O mamie, która stara się, jak może. Po swojemu, każdego dnia.
Poniżej znajdziesz bezpośrednie linki do kilku poprzednich wpisów z cyklu #zpamiętnikamamy. Dobrej lektury! Ściskam.
Z pamiętnika mamy, która nie chce spełniać oczekiwań całego świata.
Z pamiętnika mamy, która miała dziś nie krzyczeć…
Z pamiętnika mamy, która znów się spóźniła
Z pamiętnika mamy, która znowu zapomniała
Z pamiętnika mamy, która nie chce być szoferem
Z pamiętnika mamy, która pogubiła się w zmęczeniu
Z pamiętnika mamy, która żyje tu i teraz… prawie zawsze
Z pamiętnika mamy, która… korzysta z pomocy psychoterapeutki
P.S.
Jeśli ten wpis Cię rozbawił, poruszył albo sprawił, że poczułaś się mniej samotna w tym codziennym chaosie – możesz postawić mi choćby kawę. Każda kawa to bezcenna dla mnie wskazówka, że to, co tu piszę, przydaje się innym. A każde słowo uznania i to symboliczne „dziękuję” uskrzydla jak nie wiem co. 🙂


