Na początku tego roku zapisałam się na pięciodniowe szkolenie wyjazdowe w Poznaniu. Szkolenie dla nauczycieli jogi – o tym, jak wspierać osoby z traumą, depresją, lękiem. Miał to być czas nauki i rozwoju. Ale był też czymś więcej. To miał być pierwszy taki wyjazd od 12 lat. Odkąd jestem mamą – pierwszy tak długi czas tylko dla siebie.

Byłam podekscytowana. I zestresowana, choć nie chciałam się do tego przyznać – ani przed sobą, ani przed nikim innym. Przecież miałam „tylko” pojechać na szkolenie. A jednak pod skórą czułam napięcie… Bo czy aby na pewno mi wolno? Czy mogę wyjechać? Czy jestem wystarczająco „joginką”, żeby uczestniczyć w takim kursie? Czy jestem wystarczająco kimkolwiek? Z jednej strony czułam ekscytację. Z drugiej – coś ściskało mnie w brzuchu. Bo to miała być moja pierwsza tak długa samotna podróż od 12 lat, dokąd w naszym życiu pojawiły się dzieci. Tyle czasu bez dzieci, bez „mamo jeść, mamo pić, mamo siku”… Przeżywałam, że zostawiam męża z całym majdanem samego. Wiem, jak to jest, pracować, zajmować się dziećmi, domem, zwierzętami i jeszcze szukać chwili dla siebie. I miałam poczucie winy, że zostawiam męża samego. A do tego mój stary, dobry towarzysz – syndrom oszusta – już szykował mi miejsce przy swoim stole: „Ty? Na szkolenie dla nauczycieli jogi? Proszę cię… Przecież ty nie jesteś nauczycielką. Jesteś tylko instruktorką.”
Tydzień przed wyjazdem kupiłam bilet (pierwsza klasa, bo jednak zasłużyłam, nie?). Miesiąc wcześniej zarezerwowałam nocleg. Dzieci uprzedzone, mąż miał zaplanowany urlop. Wszystko dopięte.
I wtedy w pociągu – moje miejsce było zajęte. Niezręczna cisza, spojrzenia, konsternacja. Pan, który miał wykupiony bilet bez miejsca numerowanego, ustąpił mi miejsca. Trochę pogadaliśmy, no zobaczymy, co powie konduktor, gdy przyjdzie. Konduktor pojawił się dopiero za Lesznem. Sprawdził bilet i powiedział:
– Z pani biletem jest wszystko ok. Tylko bilet ma pani na jutro.
I wtedy, gdzieś w polu między Lesznem a Poznaniem, zaczęło do mnie docierać:
To nie bilet był błędny. System się nie pomylił. A ja nie kupiłam biletu z nieprawidłową datą. Ja wsiadłam do pociągu o dzień za wcześnie.
Tak po prostu…
Tak po prostu. Wsiadłam. Z walizką. Z emocjami. Ze wszystkim, co noszę w środku.
I choć przez chwilę wstyd rozlał się po mnie jak gorąca herbata, to zachowałam kamienną twarz. Udawałam, że no tak, rzeczywiście, pomyliłam się wybierając datę. A w środku miałam jedną wielką gonitwę myśli i emocji. Jeny, jak ja się przyznam mężowi, że aż tak się pomyliłam?! Przecież nocleg mam dopiero od jutra! Czy ja będę spać pod mostem?!
Tak się dobrze złożyło, że zarezerwowane przeze mnie mieszkanie było wolne już ten jeden dzień wcześniej.
Nie było mi do śmiechu. Wcale. Poczułam przeogromne poczucie winy. Że zostawiłam męża z czwórką dzieci. Że zrobiłam to jemu. Komuś, kogo kocham najmocniej. Komuś, kto codziennie, razem ze mną, niesie ciężar rodzicielstwa, opieki, domowych wyzwań.
Nie dlatego, że nasze dzieci są nie do ogarnięcia. Ale dlatego, że bycie z dziećmi – tak po prostu – jest trudne. Emocje, potrzeby, gotowanie, praca, sprzątanie, wychowanie, bycie w relacji… To wszystko razem to często Mount Everest. I ja – przez zwykłą pomyłkę – zrobiłam to sama komuś, z kim codziennie niosę ten plecak. Choć ja mnóstwo razy mierzę się (nadal) z tym, że przecież dzieci, dom, praca – ogarniam w większości samodzielnie, bo mąż w pracy od rana do prawie nocy. To jednak nie było mi dobrze. Nie jest w mojej naturze odpłacać pięknym za nadobne. Próbowałam zdławić w sobie to poczucie winy i dopiero drugiego dnia odważyłam się powiedzieć mężowi prawdę: że przyjechałam o jeden dzień za wcześnie.
On się zaśmiał. Tak naprawdę, prawdziwie i ciepło. Nie wyśmiał mnie, tylko rozbawił się totalnie moją pomyłką. Wtedy poczułam, jak ten przygniatający mnie ciężar winy… delikatnie, powoli zsuwa się z moich ramion.
Zostałam. Zostałam z tym, co czuję. I zostałam w Poznaniu.

Bo czasem jesteśmy sobie same potrzebne.
Czasem musimy popełnić absurdalny błąd, żeby złapać dystans. Czasem trzeba się pomylić o jeden dzień, żeby trafić dokładnie tam, gdzie trzeba.
Może właśnie tego potrzebowałam – przestrzeni, w której nie muszę być idealna. Mogę pomylić dzień. Mogę pojechać za wcześnie. Mogę uczyć jogi, nawet jeśli wciąż czasem myślę, że nie zasługuję, by nazywać się nauczycielką.
Bo jestem tą mamą, tą kobietą, która potrzebuje się zgubić, by choć na chwilę znaleźć siebie. I która zamiast zawracać, zostaje w Poznaniu i idzie na spacer.
I może właśnie po to są takie szkolenia – by nie tylko znaleźć wiedzę, ale przede wszystkim samą siebie.

Podobne wpisy
Jeśli to do Ciebie trafia, zostań tu na dłużej.
Znajdziesz tu trochę normalności, trochę ciepła i trochę śmiechu przez łzy.
To nie jest blog o idealnym macierzyństwie.
To jest blog o mnie. O mamie, która stara się, jak może. Po swojemu, każdego dnia.
Poniżej znajdziesz bezpośrednie linki do kilku poprzednich wpisów z cyklu #zpamiętnikamamy. Dobrej lektury! Ściskam.
Z pamiętnika mamy, która miała dziś nie krzyczeć…
Z pamiętnika mamy, która znów się spóźniła
Z pamiętnika mamy, która znowu zapomniała
Z pamiętnika mamy, która nie chce być szoferem
P.S.
Jeśli ten wpis Cię rozbawił, poruszył albo sprawił, że poczułaś się mniej samotna w tym codziennym chaosie – możesz postawić mi choćby kawę. Każda kawa to bezcenna dla mnie wskazówka, że to, co tu piszę, przydaje się innym. A każde słowo uznania i to symboliczne „dziękuję” uskrzydla jak nie wiem co. 🙂


